Z mojego nowego cyklu "Szuflandia" Birmy też jakoś przez te dwa latka nie chciało mi się dokończyć, ale porządki robię to w sumie czemu nie. Jeden z moich ulubionych krajów. Tym bardziej, że szczęściem jakoś za jednym zamachem udało się zaliczyć kilka ważnych dla tambylców świąt. Z resztą nie mogło być inaczej, bo po drodze nad jezioro Inle na drodze stanęła nam kobra królewska (się nie znam, może to był jakiś zaskroniec, ale tak twierdził kierowca) co ponoć oznacza wielkie szczęście. Tak więc zaliczyliśmy Rangun, Kalaw, Nyaungshwe, Bagan, Mandalay oraz nadmorskie Ngwesaung. I w sumie wszędzie było fajnie, może poza Mandalay gdzie z powodu festiwalu światła tłumy były takie, że za mocno utrudniało to zwiedzanie. No, ale wtedy cały kraj się tu zwala (oraz do pobliskiego Kyaukse na festiwa tańczących słoni). Także, żeby najgorsze mieć już za sobą kilka fociek z festynu po festiwalu w Mandalay. Uważnemu widzowi pewnie nie umknie to, że bawią się tam jakoś tak analogowo. Tak było