Fragment książki o ludziach po życiowej zmianie.
Wolę rozmawiać o kurach
Wacław Wantuch: – Ludziom się wydaje, że robieniu aktów musi towarzyszyć jakaś ekscytacja. A to praca jak u dentysty, gdzie ktoś przychodzi i rozdziawia paszczę. Modelka przychodzi, rozbiera się, trzeba chwilę poczekać, żeby odciśnięte ślady po majtkach i staniku zniknęły, a potem to praca jak każda inna, tylko się mniej kurzy.
Nienawidziłem wernisaży. Mam ich za sobą około 70. Wszystkie były do siebie podobne: w dużym mieście stoję na scenie obok prezydenta, który lansuje się, aż iskry lecą. Na koniec, żeby pokazać, jaki z niego równiacha i luzak, mówi z takim irytującym machoprzekąsem: „A panu Wacławowi gratulujemy roboty”. Podtekst jest oczywisty: ten to się napatrzy! Zero szacunku dla tych kobiet. A przecież to ciężka, fizyczna robota i wymaga odwagi.
Kiedy dostawałem mikrofon do ręki, nie chciało mi się już nic mówić poza trzema zdaniami: „Gospodarzom dziękuję za przyjęcie. Mecenasom za pomoc... Gościom za...”.
Od kilkunastu lat rosło we mnie poczucie, że wybrałem zawód niepotrzebny i społecznie błahy. Zacząłem postrzegać pracę artysty jako zawód zbytku. W piramidzie ludzkich potrzeb sztuka jest gdzieś na samym końcu, a pragnienie tworzenia artystycznego czy obcowania z dziełem pojawia się, gdy mamy zaspokojone podstawowe potrzeby. Żeby ktoś przyszedł do galerii, by kupić moją pracę, na jego kupce z pieniędzmi musi być górka: zbywa mi, mogę sobie kupić grafikę czy fotografię. Tyle że mnie jako artyście nie daje to poczucia, że zrobiłem coś pożytecznego. Owszem, rośnie ego, ale brakuje satysfakcji z tego, że zrobiło się coś dla ludzi.
Moja małżowinka,znaczy żona, jest lekarzem. Robi pożyteczne rzeczy. Może nadużywam tego słowa, ale lata robienia aktów wpędziły mnie w poczucie bzdurności.
Kiedy z profilu na Facebooku usunąłem zawód „artysta”, a w to miejsce wpisałem „retuszer brwi”, koledzy pukali się w głowy. Niech się śmieją. Że kolega napisał: „Przyjadę do ciebie wyregulować brwi”? Nie rusza mnie to.
Mój plan B wymyśliła teściowa. Rozmawialiśmy przy stole o tym, że rzucam akt. Teściowa powiedziała: „Wacek, a jak ty masz takie zdolności, to może byś się brwiami zajął”. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Kiedyś, jeszcze jako fotograf, przeszedłem kurs makijażu. Było mi to awaryjnie potrzebne, jak makijażystki z jakichś powodów nie mogły przyjść na sesję. Zapisałem się na kurs francuskiego makijażu klasycznego i tam poznałem zasadę rysowania brwi. Nie słyszałem natomiast o makijażu permanentnym ani o microblandingu. Zacząłem grzebać w internecie i wessało mnie to.
Plastyk oszukuje oko. Tego mnie nauczono najpierw w szkole średniej, a potem na studiach. I ta manualna zdolność oszukiwania przy retuszowaniu brwi bardzo się przydaje. Pomyślałem, że warto spróbować. Przeszkoliłem się i wciąż się szkolę. Otworzyliśmy gabinet wspólnie z żoną. Małżowinka zajmuje się medycyną estetyczną, ja – brwiami. Sam w to nie wierzę.
Teściowa była moją pierwszą klientką. Nie mogłem tego zepsuć. Do tej pory zrobiłem kilkadziesiąt retuszów. I mam to, czego chciałem. Kiedy po zabiegu przystawiam kobiecie lustro i ona po raz pierwszy widzi swoje nowe brwi, posyła mi uśmiech, który jest dla mnie potwierdzeniem, że już dawno powinienem był rzucić akt. Po sesji nie było interakcji: modelka ubierała się i wychodziła, ja obrabiałem zdjęcia. Tu mam całą gamę przeżyć, które dają mi poczucie pożyteczności.
Mieszkam teraz na wsi pod Krakowem, tu ludzie nie lubią darmozjadów. A brwi to konkret. Zamiast o sztuce wolę porozmawiać o kurach zielononóżkach, które hoduję, i ich ochronie przed lisem albo o drzewach owocowych, albo o utwardzaniu drogi. Czasami nawet mnie skomplementują. Na przykład pan Mietek, były grabarz. Gdy ostatnio robiliśmy ogrodzenie dla kur, tak mi powiedział: „Pan, panie Wacku, to masz łeb, szkoda będzie zakopać”.
Szukaj
Skontaktuj się z nami