Close

Zobacz kanał RSS

Marta Baranowska

Herbaciara

Oceń wpis
Zima powoli odpuszcza i wybiera się na swój topielczy urlop, dlatego w imieniu całej ludzkości, życzę jej długiego wypoczynku na drugiej półkuli. Osobiście mam jej już trochę dosyć, bo okazała się być gościem pokroju niechcianej ciotki, która nieco się zasiedziała… Ale, aby nie poświęcać jej już zbyt wiele uwagi, by zreflektowała się, że czas spakować walizki i wyjechać bez pożegnania, przejdę do sedna swojej wypowiedzi.

W zimowe wieczory, gdy kiepskie krążenie odbija mi się fioletowym zabarwieniem wszystkich 20 palców, lubię mobilizować swoje arterie kubkiem gorącej herbaty. Nie jestem żadnym koneserem, zwyczajnie: kubek i herbata. Nie pijam Sag, powiedzmy, że mierzę nieco wyżej i oczywiście wygodniej. Odkąd mój tato popsuł urocze siteczko, bezpowrotnie porzuciłam fusiaste dobra, na które wydawałam sumy dość bajońskie, na rzecz błyskawicznych, bezstylowych torebeczek z esencją owocową. Bez zbędnych ceregieli wstawiam wodę, biorę kubek z kopytniakiem, wrzucam z dużą niedbałością woreczek, zalewam wrzątkiem i tuptam do swoich spraw. Czasem, gdy się zagapię, lub zapominam, że nie mam czasu, wpatruję się w ruch pary unoszącej się nad kubkiem. Te kłębki pachnącego dymu, tańczące jakieś podwodne, ukwiałowe tango napawają mnie zawsze dziwnym rodzajem nostalgii. Delikatne, efemeryczne kształty, uszyte jakby z transparentnego jedwabiu rozpływają się, nim zdążę zastanowić się na sensem myślenia. Potem zwyczajnie podnoszę kubek, tak boleśnie bez polotu i ogrzewając obie dłonie sączę gorący napar. Dziennie potrafię wypić nawet 7 takich kubków (lub kubłów, jak kto woli). Nie przykładam do tego dużej wagi, herbata jak herbata. Czasem dodam trochę różanego miodu lub plaster limety. Najwyraźniej w piciu herbaty nie silę się na większą ekstrawagancję - z lenistwa, to więcej niż pewne.

Czasami odwiedzam miejsca, gdzie herbatę parzą za mnie i dla mnie. Ku mej uciesze jest ona wtedy jakaś bardziej namaszczona i wytworna. Szczególnie upodobałam sobie wszelkiego rodzaju roibosy oraz przysmaki złożone z fragmentów egzotycznych owoców. Kiedyś pokusiłam się o białą herbatę-kwiat, ale nie miała smaku… Uwielbiam herbaty miętowe! Najlepszą w całym dotychczasowym życiu piłam w lubianym przeze mnie miejscu na Starówce, gdzie w naczynku wielkości małej literatki podano mi brązową maź z migdałami. Coś cudownego, ten zapach, ten smak, te migdały! Gdy próbowałam parzyć ją w domu, była już tylko zwyczajną miętą…

Ostatnio mój kolega uraczył mnie czymś, co było… Wciąż nie wiem, ale pijąc to cudo bałam się o własne życie. Ze względu na fakt, iż piszę, możemy uznać, ze napar nie był śmiertelny w skutkach. Ziółka pochodziły z Nepalu i pachniały trochę jak eukaliptus. A wszystko przez to, że chciałam wypić magiczną herbatę. W tym przypadku było mówisz-masz. Okazuje się, że owy kolega ma tyle herbat ile ja par butów i darzy je wielkim uczuciem – to widać. Nepalskie ziółka zdecydowanie polecam.

Nie znam się na herbacie. Piję ją raczej w sposób czysto mechaniczny, rzadko kontemplując jej właściwości. Moje kubki smakowe się buntują, a ja zwyczajnie nie mam na to czasu, poza tym herbaty z uczelnianych bufetów są ohydne i podawane w poliuretanie, co zupełnie niszczy ich smak, do tego cytryna wrzucana jest PRZED zaparzeniem samej herbaty...co w moim wypadku jest niedopuszczalne, i nie do przełknięcia. Dlatego postanowiłam zostać gejszą i zdać eksternistyczny egzamin z ceremonii herbaty, bo niestety na bycie koneserem nie mam czasu.

Ciekawy weekend za mną, a stresujący tydzień przede mną. Muszę iść jutro do dziekanatu... w złej sprawie...
Trzymajcie kciuki.
Kategorie
Bez kategorii

Komentarzy