Spoglądam na swoje szpargały górskie, które mam w koszyku i zabieram kominiarkę, komin polarowy, dodatkowe rękawiczki, czekan, raki, rakiety śnieżne. Spoglądam na gogle które mam sztuk dwie. No na cholerę mi gogle w góry. Oj będę przeklinał tą decyzję. Odkładam rakiety również w nadziei, że śnieg jest przewiany. Pobudka 6 rano. Skończyły się już wyjazdy o 4 rano z wiekiem człowiek ceni sobie błogie lenistwo bardziej niż mocne postanowienia. Woda na gaz, do reklamówki prowiant i już jadę w stronę parkingu na Palenicy. Jest lekko po siódmej rano. Auto zostawiam na parkingu i dopiero teraz spostrzegam, że dokumenty wraz z kasiorką zostawiłem w domu. Z duszą na ramieniu podchodzę do szlabanu gdzie miejscowe tepeeny łupią z kasy. Na moje szczęście nie ma nikogo. Tak ogólnie w całej okolicy jakaś pustka. Choć auta są zaparkowane w dużej liczbie to ludzi nie ma. Jest chłodno i zapowiada się ładny ranek. Słońce wstaje dając piękny koloryt na niebie. Niestety nie chce mi się tego uwieczniać z racji planu a raczej jego realizacji. Każdorazowe zatrzymanie spowodowało by jego niewykonanie. Wodogrzmoty mijam po ok kilkunastu minutach. Wchodzę na szlak, który prowadzi do Doliny Pięciu Stawów. Celem moim jest Kozi Wierch. Już kilkakrotnie wchodziłem na ten szczyt zimą ale są szczyty i szlaki które mi się nigdy nie znudzą. Ten należy do pierwszej trójki. Inne to szlak na Zawrat oraz na Granaty. Z nogi na nogę nabieram wysokości. Myślami wracam do ostatniego mojego pobytu w Alpach gdzie wraz z Majerem i szalonym himalaistą Bogusiem tak nie boję się użyć tego określenia jednego dnia weszliśmy na dwa czterotysięczniki. Brzmi dumnie co nie W połowie szlaku do piątki gdzieś na wysokości windy ubieram raki. Decyzja jak najbardziej trafna. Do tej pory idąc co chwile się obsuwam gdyż szlak jest wyjątkowo wyślizgany ale nie lodowy a śnieżny. Raki są tu jak najbardziej na miejscu. Pogoda wyśmienita trochę wieje mrozik też pewnie jakiś jest. Mijam charakterystyczny drewniany mostek przy Wielkim Stawie i kieruję się w stronę podejścia na Kozi Wierch. Po drodze mijam kilka osób. Samo podejście bardzo przyjemne nie jest to mozolne torowanie a szybkie z nogi na nogę podejście.
Jestem na szczycie Koziego Wierchu dokładnie o 10.45. Widok z niego zachwyca mnie niezmiennie i nigdy mi się nie znudzi. Spoglądam w stronę Świnicy oraz Granatów brak śladów. Albo inaczej jeśli były to wiatr skutecznie je wymazał. Tu będąc zimą zawsze tli mi się w głowie jak dla mnie szalony pomysł przejścia Orlej Perci w okresie zimy. Na tę chwilę i na te warunki śniegowe pomysł jak najbardziej wykonalny. Samotnie chyba już się nie odważę choć były takie plany. Dla pochwalenia się dla satysfakcji ot dla swojego ja. Może kiedyś z we dwójkę się odważę na dzień dzisiejszy wygląd grani skutecznie studzi moje marzenia. Co tu robić pora wczesna przecież nie wrócę do domu. Jeszcze mi żona każe obiad gotować, odkurzać, prasować i takie tam inne męskie zajęcia. Na szlaku na Szpiglasową Przełęcz dostrzegam kilka osób. Myślę sobie czemu by nie spróbować. Konsumuję kanapkę łyk herbaty i spokojnie schodzę drogą podejścia. Na tym szlaku już jest kilkanaście osób no może nie więcej niż dziesięć. Ale cieszy mnie gdyż osoby podchodzące bez proszenia się odsuwają się na bok dając mi możliwość szybkiego prawie że zbiegania. Ja w mig tracę wysokość oni mają usprawiedliwiony odpoczynek. Taka sprzedaż wiązana. Osoby które widziałem na szlaku na Szpiglasową przełęcz to nie wchodzące a schodzące w dół. Czyli znowu jestem sam na podejściu. Nie tam żebym był zasmucony tym faktem wręcz przeciwnie. Podejście równie w twardym śniegu jak na Kozi. Nie wspominam tutaj o ciągle wiejącym wietrze. Ale jest on na tyle silny, że co chwile dodatkowo ubieram kaptur od kurtki na czapkę.
Przy łańcuchach wyprowadzających na przełęcz wieje już niemiłosiernie. Śnieg iście z himalajskich olbrzymów unoszony jest w powietrze. Na samej przełęczy nie mogę patrzeć na oczy. Jestem bombardowany drobinami lodu. W przerwach tych bombardowań spoglądam na ścieżkę
wyprowadzającą na Szpiglasowy Wierch. Dostrzegam tam ludzika który już pewnie cieszy się ze zdobycia jego. Na wierchu jestem o 13. Kilka zdjęć i szybko schodzę w dół.
Kilkakrotnie padam na kolana od porywistych podmuchów. Mam wrażenie że zaraz zlecę na stronę Dolinki za Mnichem. Myślę sobie co za głupia śmierć. Fiknąć kozła ze szlaku. Mocno chwytam kije w dłoń i równie mocnymi krokami schodzę z przełęczy. Jestem jakieś 10 metrów poniżej przełęczy. Odkąd pamiętam zawsze miałem cykora schodząc ten kawałek. Jak nie lawiniasto to znowu wywiany śnieg powodował że ten odcinek przechodzę z duszą na ramieniu. Dziś dodatkowo jest bombardowany lodowymi igłami. Nie widzę nic na oczy. Cały czas mam je zamknięte. No szlag by trafił. Czemu nie zabrałem gogli, które teraz pomogły by mi w tej beznadziejnej sytuacji. Kije chowam do plecaka. Biorę czekan w dłoń i twarzą do stoku schodzę z zamkniętymi oczami. Ten odcinek to ok 10 metrów ale na długo zapadnie mi w pamięci. Schodząc coraz niżej zamieniam czekan na kije. Wiatr już nie wieje z taką mocą jak na górze.
Jestem na wysokości Mnicha i na jego wierzchołku dostrzegam postać taternika. Mają ludzie zdrowie w takich warunkach wspinać się na Mnicha. Co innego Zachodnie zmrożone trawki ale Mnich w zimie??? szaleństwo. Ściągam raki bo na to pozwala teren szybko jestem na drodze asfaltowej. Ludzi strasznie dużo ale jakoś nie przejmuję się nimi. Dochodzę do trawersów. Rozglądam się i dostrzegam, że nikt nimi nie skraca sobie drogi. Ja decyduję się aby nimi iść. No masakra jest tak ślisko że wieszam się na drewnianych poręczach. Raków nie wyciągam no bo byłby to swoisty obciach. Od czterdziesty trzech lat obiecuję sobie kupić takie raczki na buty. Ciach raczki ubrane ciach raczki ściągnięte. No ale ciągle zapominam to zrobić. Może kiedyś wybiorę się do sklepu. Zapomniałem dodać iż od trawersów zaczyna padać deszcz. Pogoda całkowicie się zmieniła. Od wodogrzmotów już leje jak z cebra a przypominam iż do drugi stycznia. Śniegu powinno być z pół metra i mrozik -10. Ech a tyle proszę nie używajcie fafkulce. No i tyle ok 15 jestem przy samochodzie. Czeka mnie powrót przez Poronin do domu. Tego niestety nie opiszę bo musiałbym tylko kląć, że powrót 35 km zajął mi prawie dwie godziny. Dwupak dedykuję moim przyjaciołom z którymi miałem okazję już w tamtym roku przebywać w Alpach. Wycieczka dokonana 02.01.2015 r. Pozdrawiam i z górskim pozdrowieniem Hejjjjjj
Szukaj
Skontaktuj się z nami