Close

Pokaż wyniki od 1 do 4 z 4

Wątek: Durmitor

  1. #1

    Domyślnie Durmitor

    Witajcie Na prośbę kilku miłych i sympatycznych kolegów przeklejam tu by tego i owego zachęcić

    ***

    Podobno słowo „Durmitor” pochodzi z języka celtyckiego i oznacza „woda-płynąca-z-gór”. Mnie się jednak zdaje, że „Durmitor” to po celtycku „Makowiec”.


    Do Żabliaka, „stolicy” Durmitoru wjechaliśmy późnym popołudniem, jadąc prosto z Kotoru, gdzie w skalnej „wannie” panował upał około trzydziestotrzystopniowy. Żabljak, małe, górskie miasteczko (4 tys. mieszkańców), podobno w średniowieczu był nawet przez chwilę stolicą Czarnogóry, która broniła się przed Imperium Osmańskim. Żabljak jest najwyżej położonym miastem Czarnogóry (ok. 1450 m.n.p.m.), która i tak cała jest „w górach” – temperatura w Żabljaku miała ok. 16 stopni. Jednak prawdziwy spadek temperatury odczuliśmy rano, kiedy udaliśmy się widokową drogą prowadzącą przez środek Durmitoru na przełęcz Sedlo (1907 m.n.p.m.).


    Porywisty wiatr przykleił mnie do auta a odczuwalna temperatura wynosiła ze 5 st. C. Naciągając szybko polar i wiatrówkę, próbowałem uśmiechać się do wąsatego strażnika parku, który wyrósł jak z pod ziemi, pragnąc zainkasować po 3 euro od łeba za wstęp do parku narodowego. A ponieważ planem było szybkie, bezbolesne i łatwe osiągnięcie Sedlenej gredy (2227 m.n.p.m.) zagadnąłem wąsacza prostym angielskim, wskazując w stronę domniemanego początku szlaku. Ten uśmiechnął się jeszcze szerzej i ochoczo pokiwał głową: „Da! Da! Sedlena greda! Marki!” – co jak zrozumiałem oznaczało, by trzymać się znakowania szlaku.
    W Durmitorze wiele szlaków jest nieznakowanych a te które są, znakuje się jednakową dla wszystkich dróg czerwoną kropką. Ale czasem też kreską. Często niewidoczną i stawianą bardzo rzadko.
    Niestety, tam gdzie wydawało się, że zaczyna się krótki i łatwy szlak na szczyt Sedlenej Gredy (1,5 h wg przewodnika Rewasz), majaczyła ledwo widoczna ścieżka, czy raczej zarys jakby bardziej przylegających do ziemi źdźbeł trawy. Ale raźno ruszyliśmy czymś, co wydawało się ścieżką, ostro pod górę.


    Niestety, po kilkudziesięciu metrach żadne źdźbła nie chciały już przylegać bardziej a my szliśmy po prostu tam, gdzie ścieżka być powinna, gdyby była To, że gdzieś tu powinien być szlak, wnioskowaliśmy z obecności dwóch czerwonych kropek pośrodku skalnego rumowiska, w miejscu gdzie na pewno nie było żadnej ścieżki.
    W pewnym momencie zrobiło się naprawdę stromo i trzeba było trzymać się rękami kęp trawy, by pośpiesznie nie zameldować się kilkadziesiąt metrów niżej. W końcu, około 100m powyżej Sedla, żona powiedziała pas i po zjedzeniu po batonie energetycznym rozpoczęliśmy wstydliwy odwrót


    Odwrót wcale nie był zresztą taki komfortowy, bo wiatr ciągle duł mocno, chcąc nas odkleić od zbocza, a dla nóg nie dawało się znaleźć oparcia. Przyjęliśmy więc pozycję dupno-zjazdową, trzymając się jedynie rękami kęp trawy. Założę się, że cholerny wąsacz obserwował nas ze swojego auta i umierał ze śmiechu
    Po dotarciu na Sedlo z minami udającymi, że właśnie o to nam chodziło, czym prędzej oddaliliśmy się by sprawdzić jak zaczyna się szlak na najwyższy szczyt Durmitoru, Bobotov Kuk, prowadzący najłatwiejszą (he, he) i najszybszą (he, he) drogą z doliny Dobri Do przez doliny Urdeni Do i Mlijecni Do (właściwie to piszę mało maślane, bo „do” to w czarnogórskim dialekcie języka serbskiego oznacza właśnie dolinę;p).
    Szlak na Bobotova (nie wiem czemu na poniższym drogowskazie nazwanego Bobatovem) zapraszał iście po czarnogórsku: dwie czerwone kropki w przypadkowych miejscach i zero ścieżki


    - - - - kolejny post - - - - - -

    Szlak na Bobotov, z Dobri do jednak jawił się znacznie wyraźniejszy niż na Sedleną gredę, ale postanowiliśmy nie wywoływać wilka z lasu i zaatakować Bobotova w dzień następny. Poniżej widok na dolinę Urdeni do, w tle Bobotov Kuk.


    Aby jednak dzień bieżący nie był straconym, przełknąwszy gorzką pigułkę porażki, udaliśmy się w kierunku Motickiego Gaju. Postanowiliśmy bowiem, jak przystało na wytrawnych górołazów, wjechać sobie na szczyt Savin Kuka (2313 m.n.p.m.) kolejką krzesełkową!
    Dolna stacja kolejki krzesełkowej na Savin Kuk, witała iście po czarnogórsku. Brakiem żywego ducha i skrzypiącymi na wietrze, uczepionymi liny krzesełkami. Ewidentnie nieczynnymi.
    Dopiero szybka penetracja okolicznych chałup pozwoliła znaleźć mi obsługę kolejki na Savin Kuk. Zarośnięta i kaprawa obsługa kolejki na Savin Kuk spojrzała na mnie spode łba i burknęła: „No power. Tomorrow. Maybe.” Jak się miało okazać w dzień następny, obsługa łgała jakby się nie powstydził leżący u jej stóp, czarnogórski pies pasterski.
    Nie poddając się jednak, ruszyliśmy w stronę Crnego jeziora, gdzie postanowiliśmy spędzić czas w sposób iście emerycki. Nad Cernym jeziorem dużo zdjęć nie robiłem, bo mi się nie podobało a i ludzi było trochę, choć pewnie ze 100 raz mniej niż nad Mokiem.


    Po złożeniu ofiary z polskiego kabanosa przywódcy żebraczej, acz lekko spasionej grupy czworonogów, dalej ratowaliśmy dzień. Udaliśmy się bowiem 15 km w kierunku granicy serbskiej, by korzystając z pogody zobaczyć słynny most Đurđevića (czyt: Dziurdziewicza) na rzece Tara.


    Druty. Wszędzie druty. Te elektryczne, ale również te od popularnej „tyrolki”, którą można przejechać się z jednego brzegu na drugi, majtając dupskiem nad 170-metrową przepaścią. Mniejsza, po lewej stronie mostu – 10 euro, większa, po prawej – 20 euro.
    Most solidny, nie wygląda na taki, co by go Han Solo mógł zniszczyć:
    https://www.youtube.com/watch?v=Cs7TlivUFGk#t=825
    Nota bene w czasie wojny most wysadzono, ale nie cały, a jeden łuk (by łatwo było odbudować) i nie na przeszkodę Niemcom, a Włochom.
    Z przejażdżki tyrolką nie skorzystaliśmy, bo mnie śpieszyło się już, jak to wytrawnemu górołazowi, do kufla zimnego Nikšićko. Ów spożyłem w Żabljaku, zagryzając durmitorskim specjałem, czyli duszoną jagnięciną. Jagnięcina niestety okazała się po primo zimna (zażądałem ciepłej), po secundo niedobra. I choć była nieco lepsza niż jagnięcina zamówiona w Albanii (spalone kości z tłuszczem), postanowiła mi uprzykrzyć zdobywanie Bobotov Kuka w dniu następnym.
    Ranek przywitał nas pogodą jeszcze bardziej idealną, więc na parkingu u początku szlaku zameldowaliśmy się, jak przystało na prawdziwych górołazów, bladym świtem, tj. o 9.00
    Teraz na chwilę przestanę błaznować i napiszę zupełnie serio dwie rzeczy.
    Po pierwsze, w Durmitorze nie ma szans by na szlaku spotkać Panią Basię w klapkach czy nawet adidididasach. Już bowiem po kilkunastu metrach szlaku, trzeba było bardzo uważnie stawiać nogi i manewrować przy pokonywaniu pierwszego skalnego progu prowadzącego do doliny Urdeni.
    Po drugie, takich chwil jak podczas wędrówki dolinami Urdeni i Mlijecni, nie przeżyłem nigdy w górach. Jak wspomniałem, pogoda była lepsza, prawie zero chmur, a i wiatru, inaczej niż dzień wcześniej, nie było. Tylko głęboka dolina, jak z cholernego Tolkiena, zero ludzi, zero dźwięków, nic. Spokój ekstremalny. Na dodatek fakt, iż Durmitor odwiedzają (prawie wyłącznie) wytrawni górołazi, przez kilka godzin wędrówki zobaczyliśmy może jeden mały papierek. Zero śmieci, zero kapsli, petów itp. Cholerny raj


    A tak dolinka Urdeni wygląda po jej pokonaniu (szlak obchodzi ją lewą stroną, patrząc na zdjęcie. Nie widzicie? No bo to czarnogórski szlak )


    Po pokonaniu doliny Urdeni weszliśmy do nie mniej urokliwej doliny Mlijecni. Jednak spacer przez nią jest już nieco upierdliwy, bo składa się ona z kilkunastu progów, których przejście polega na starannym znajdywaniu szlaku wśród rumowisk. Pokonując kolejne, warto patrzeć pod nogi, ale masyw Bobotova robi się już co raz większy.


    Piszę masyw, bo właściwy szczyt Bobotova jest ukryty z tyłu, za tym widocznym (Devojka) i jest o ok. 80 m wyższy.
    Po pokonaniu kolejnego i kolejnego progu skalnego wreszcie dotarliśmy do skrzyżowania szlaków i jeziorka Zeleni Vir. No, jeziorka, to może zbyt szumnie napisane.


  2. #2

    Domyślnie

    Na kamieniu u początku szlaku napisane było, że do jeziorka Zeleni Vir dojście zajmuje 1.40h. Nam zeszło 2.40h. Co prawda jestem wytrawnym górołazem, który do piweczka lubi zapalić papieroska, no i miałem ze sobą żonę, wytrawnego górołaza, która nienawidzi chodzenia po górach, ale w takich Bieszczadach szlaki raczej robimy zgodnie z czasami. A tu dupa. Czarnogórskie określanie czasów przejścia zrozumiałem, jak przy Jeziorku dogoniła nas para czarnogórskich górołazów zapieprzających jak cholerny Korzeniowski (Robert, nie Conrad).
    I w tym momencie cały misterny plan zdobycia Bobotova poszedł w p..zdu. Żona bowiem zobaczyła przed sobą ścianę.


    A za chwilę na ścianę zaczęła włazić parka Korzeniowskich, a szło im niesporo, używali wszystkich kończyn i chwilę zastanawiali się jak znaleźć drogę w bardzo stromym kominie.
    Żona powiedziała pas. Chciałem zaprotestować, ale wówczas jagnię z dnia wczorajszego po raz pierwszy zabeczało w mym brzuchu. Zaparłem się, ale wówczas jagnię zabeczało po raz drugi. Ewidentnie nie było jeszcze martwe.
    Żona, nie bacząc na fakt, iż tęsknym wzrokiem odprowadzam Korzeniowskich z trudem pnących się w górę, zzuła buty i masowała stopy (buty i skarpety górskie, ale stopy jakby miejskie).
    Poszedłbym za Korzeniowskimi, żonę odsyłając na dół, ale miałem wrażenie, że jagnię będzie chciało uciec na zewnątrz gdzieś w połowie (niemal) pionowej ściany. Wówczas ktoś na forum nikoniarze.me miałby zdjęcie tygodnia
    Z tych sielskich rozmyślań wyrwał mnie okrzyk żony: „Koliber! Koliber!”. Wiedziony wrodzonym, niemal wiedźmińskim instynktem fotograficznym (he, he) rzuciłem się w trawsko i począłem bez opamiętania focić tam, gdzie furczało. Faktycznie, coś wielkości ze 4 – 5cm zawisało na ułamek sekundy nad kwiatem i wkładało do kielicha coś na kształt tutki (sam tak czasem robię, nad ranem na weselach). Jak się okazało dopiero wieczorem, oczywiście ostrości nie złapałem, a koliber okazał się zwykłym fruczakiem gołąbkiem.


    Tyle w temacie najszybszego AF ever
    Żona, wyraźnie z ulgą rozpoczęła schodzenie ku makowcom.


    Po drodze spotkaliśmy jeszcze pasikonika, a ponieważ był mniej ruchliwy niż furczak gołąbek, udało się zrobić zdjęcie.


    Schodziłem wiedziony nadzieją, że choć krzesełkowym na Savin Kuk uda mi się dojechać, a w Motickim Gaju będzie „power”. Niestety, okazało się, że gadka z dnia poprzedniego była kitem, a wyciąg nie jeździł, bo z braku chętnych nie opłacało się zużywać „power”.
    Tym samym, mając w planie zaliczenie trzech szczytów, nie zaliczyłem ani jednego.
    Zachowałem się jednak jak wytrawny górołaz - wycofałem się, nim doszło do tragedii W przypadku Sedlenej Gredy, nim stok nie stał się całkiem wertykalny, w przypadku Bobotov Kuka, nim zostałem bez żony i bez jagnięcia, w przypadku Savin Kuka, nim dałem w mordę kaprawemu łże-obsługaczowi kolejki.
    Ale Durmitor fajne góry i każdego zachęcam. I tak miałem szczęście, bo często pogoda tam taka, że koniec własnego nosa trudno zobaczyć.
    I przepraszam, że się rozpisałem, miało być ze 6 zdjęć z opisem, a wyszło jak wyszło i umęczyłem się tą śpiewogrą srodze.
    No to na koniec jeszcze Durmitor i żona


    Zdjęcia z sony a6000 z pz 16-50 i samyanga 12/2. To z Cernego Jeziora Sel 55-210.

  3. #3

    Domyślnie

    Mam ogromny sentyment do Durmitoru, choć spędziłem tam raptem kilka dni. Szkoda że zdjęcia się nie ładują
    flickr | momenty.net
    Wyobraźnia i parę szkiełek.

  4. #4

    Domyślnie

    Bo od września zeszłego roku wątek nieco się zestarzał
    Z6II|FTZII|N10-24|N14-24|N35|N24-70|N105VR|N70-200VRII|TC-14EIII|TC-17EII|SB800|YN-685|YN-460II|YN-622N-TX|YN-622N|YN RF-602|YN RF-603
    Było: D700+MB-D10|D200+MB-D200|

Uprawnienia umieszczania postów

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •