Witajcie Na prośbę kilku miłych i sympatycznych kolegów przeklejam tu by tego i owego zachęcić
***
Podobno słowo „Durmitor” pochodzi z języka celtyckiego i oznacza „woda-płynąca-z-gór”. Mnie się jednak zdaje, że „Durmitor” to po celtycku „Makowiec”.
Do Żabliaka, „stolicy” Durmitoru wjechaliśmy późnym popołudniem, jadąc prosto z Kotoru, gdzie w skalnej „wannie” panował upał około trzydziestotrzystopniowy. Żabljak, małe, górskie miasteczko (4 tys. mieszkańców), podobno w średniowieczu był nawet przez chwilę stolicą Czarnogóry, która broniła się przed Imperium Osmańskim. Żabljak jest najwyżej położonym miastem Czarnogóry (ok. 1450 m.n.p.m.), która i tak cała jest „w górach” – temperatura w Żabljaku miała ok. 16 stopni. Jednak prawdziwy spadek temperatury odczuliśmy rano, kiedy udaliśmy się widokową drogą prowadzącą przez środek Durmitoru na przełęcz Sedlo (1907 m.n.p.m.).
Porywisty wiatr przykleił mnie do auta a odczuwalna temperatura wynosiła ze 5 st. C. Naciągając szybko polar i wiatrówkę, próbowałem uśmiechać się do wąsatego strażnika parku, który wyrósł jak z pod ziemi, pragnąc zainkasować po 3 euro od łeba za wstęp do parku narodowego. A ponieważ planem było szybkie, bezbolesne i łatwe osiągnięcie Sedlenej gredy (2227 m.n.p.m.) zagadnąłem wąsacza prostym angielskim, wskazując w stronę domniemanego początku szlaku. Ten uśmiechnął się jeszcze szerzej i ochoczo pokiwał głową: „Da! Da! Sedlena greda! Marki!” – co jak zrozumiałem oznaczało, by trzymać się znakowania szlaku.
W Durmitorze wiele szlaków jest nieznakowanych a te które są, znakuje się jednakową dla wszystkich dróg czerwoną kropką. Ale czasem też kreską. Często niewidoczną i stawianą bardzo rzadko.
Niestety, tam gdzie wydawało się, że zaczyna się krótki i łatwy szlak na szczyt Sedlenej Gredy (1,5 h wg przewodnika Rewasz), majaczyła ledwo widoczna ścieżka, czy raczej zarys jakby bardziej przylegających do ziemi źdźbeł trawy. Ale raźno ruszyliśmy czymś, co wydawało się ścieżką, ostro pod górę.
Niestety, po kilkudziesięciu metrach żadne źdźbła nie chciały już przylegać bardziej a my szliśmy po prostu tam, gdzie ścieżka być powinna, gdyby była To, że gdzieś tu powinien być szlak, wnioskowaliśmy z obecności dwóch czerwonych kropek pośrodku skalnego rumowiska, w miejscu gdzie na pewno nie było żadnej ścieżki.
W pewnym momencie zrobiło się naprawdę stromo i trzeba było trzymać się rękami kęp trawy, by pośpiesznie nie zameldować się kilkadziesiąt metrów niżej. W końcu, około 100m powyżej Sedla, żona powiedziała pas i po zjedzeniu po batonie energetycznym rozpoczęliśmy wstydliwy odwrót
Odwrót wcale nie był zresztą taki komfortowy, bo wiatr ciągle duł mocno, chcąc nas odkleić od zbocza, a dla nóg nie dawało się znaleźć oparcia. Przyjęliśmy więc pozycję dupno-zjazdową, trzymając się jedynie rękami kęp trawy. Założę się, że cholerny wąsacz obserwował nas ze swojego auta i umierał ze śmiechu
Po dotarciu na Sedlo z minami udającymi, że właśnie o to nam chodziło, czym prędzej oddaliliśmy się by sprawdzić jak zaczyna się szlak na najwyższy szczyt Durmitoru, Bobotov Kuk, prowadzący najłatwiejszą (he, he) i najszybszą (he, he) drogą z doliny Dobri Do przez doliny Urdeni Do i Mlijecni Do (właściwie to piszę mało maślane, bo „do” to w czarnogórskim dialekcie języka serbskiego oznacza właśnie dolinę;p).
Szlak na Bobotova (nie wiem czemu na poniższym drogowskazie nazwanego Bobatovem) zapraszał iście po czarnogórsku: dwie czerwone kropki w przypadkowych miejscach i zero ścieżki
- - - - kolejny post - - - - - -
Szlak na Bobotov, z Dobri do jednak jawił się znacznie wyraźniejszy niż na Sedleną gredę, ale postanowiliśmy nie wywoływać wilka z lasu i zaatakować Bobotova w dzień następny. Poniżej widok na dolinę Urdeni do, w tle Bobotov Kuk.
Aby jednak dzień bieżący nie był straconym, przełknąwszy gorzką pigułkę porażki, udaliśmy się w kierunku Motickiego Gaju. Postanowiliśmy bowiem, jak przystało na wytrawnych górołazów, wjechać sobie na szczyt Savin Kuka (2313 m.n.p.m.) kolejką krzesełkową!
Dolna stacja kolejki krzesełkowej na Savin Kuk, witała iście po czarnogórsku. Brakiem żywego ducha i skrzypiącymi na wietrze, uczepionymi liny krzesełkami. Ewidentnie nieczynnymi.
Dopiero szybka penetracja okolicznych chałup pozwoliła znaleźć mi obsługę kolejki na Savin Kuk. Zarośnięta i kaprawa obsługa kolejki na Savin Kuk spojrzała na mnie spode łba i burknęła: âNo power. Tomorrow. Maybe.â Jak się miało okazać w dzień następny, obsługa łgała jakby się nie powstydził leżący u jej stóp, czarnogórski pies pasterski.
Nie poddając się jednak, ruszyliśmy w stronę Crnego jeziora, gdzie postanowiliśmy spędzić czas w sposób iście emerycki. Nad Cernym jeziorem dużo zdjęć nie robiłem, bo mi się nie podobało a i ludzi było trochę, choć pewnie ze 100 raz mniej niż nad Mokiem.
Po złożeniu ofiary z polskiego kabanosa przywódcy żebraczej, acz lekko spasionej grupy czworonogów, dalej ratowaliśmy dzień. Udaliśmy się bowiem 15 km w kierunku granicy serbskiej, by korzystając z pogody zobaczyć słynny most Đurđevića (czyt: Dziurdziewicza) na rzece Tara.
Druty. Wszędzie druty. Te elektryczne, ale również te od popularnej âtyrolkiâ, którą można przejechać się z jednego brzegu na drugi, majtając dupskiem nad 170-metrową przepaścią. Mniejsza, po lewej stronie mostu â 10 euro, większa, po prawej â 20 euro.
Most solidny, nie wygląda na taki, co by go Han Solo mógł zniszczyć:
https://www.youtube.com/watch?v=Cs7TlivUFGk#t=825
Nota bene w czasie wojny most wysadzono, ale nie cały, a jeden łuk (by łatwo było odbudować) i nie na przeszkodę Niemcom, a Włochom.
Z przejażdżki tyrolką nie skorzystaliśmy, bo mnie śpieszyło się już, jak to wytrawnemu górołazowi, do kufla zimnego Nikšićko. Ów spożyłem w Żabljaku, zagryzając durmitorskim specjałem, czyli duszoną jagnięciną. Jagnięcina niestety okazała się po primo zimna (zażądałem ciepłej), po secundo niedobra. I choć była nieco lepsza niż jagnięcina zamówiona w Albanii (spalone kości z tłuszczem), postanowiła mi uprzykrzyć zdobywanie Bobotov Kuka w dniu następnym.
Ranek przywitał nas pogodą jeszcze bardziej idealną, więc na parkingu u początku szlaku zameldowaliśmy się, jak przystało na prawdziwych górołazów, bladym świtem, tj. o 9.00
Teraz na chwilę przestanę błaznować i napiszę zupełnie serio dwie rzeczy.
Po pierwsze, w Durmitorze nie ma szans by na szlaku spotkać Panią Basię w klapkach czy nawet adidididasach. Już bowiem po kilkunastu metrach szlaku, trzeba było bardzo uważnie stawiać nogi i manewrować przy pokonywaniu pierwszego skalnego progu prowadzącego do doliny Urdeni.
Po drugie, takich chwil jak podczas wędrówki dolinami Urdeni i Mlijecni, nie przeżyłem nigdy w górach. Jak wspomniałem, pogoda była lepsza, prawie zero chmur, a i wiatru, inaczej niż dzień wcześniej, nie było. Tylko głęboka dolina, jak z cholernego Tolkiena, zero ludzi, zero dźwięków, nic. Spokój ekstremalny. Na dodatek fakt, iż Durmitor odwiedzają (prawie wyłącznie) wytrawni górołazi, przez kilka godzin wędrówki zobaczyliśmy może jeden mały papierek. Zero śmieci, zero kapsli, petów itp. Cholerny raj
A tak dolinka Urdeni wygląda po jej pokonaniu (szlak obchodzi ją lewą stroną, patrząc na zdjęcie. Nie widzicie? No bo to czarnogórski szlak )
Po pokonaniu doliny Urdeni weszliśmy do nie mniej urokliwej doliny Mlijecni. Jednak spacer przez nią jest już nieco upierdliwy, bo składa się ona z kilkunastu progów, których przejście polega na starannym znajdywaniu szlaku wśród rumowisk. Pokonując kolejne, warto patrzeć pod nogi, ale masyw Bobotova robi się już co raz większy.
Piszę masyw, bo właściwy szczyt Bobotova jest ukryty z tyłu, za tym widocznym (Devojka) i jest o ok. 80 m wyższy.
Po pokonaniu kolejnego i kolejnego progu skalnego wreszcie dotarliśmy do skrzyżowania szlaków i jeziorka Zeleni Vir. No, jeziorka, to może zbyt szumnie napisane.
Szukaj
Skontaktuj się z nami